Butterfly na tej czołowej, bądź co bądź, scenie Europy

Wiedziony przekorą dał natomiast zgodę na jej wystawienie w innym mediolańskim teatrze — Del Vermi. I nie omylił się: ci sami krytycy, którzy rok temu załamywali ręce nad jego klęską, teraz wychwalali go pod niebiosa. Opera szła przy pełnych kompletach. I tak się dzieje do dziś, jest to bowiem jedna z najbardziej kasowych i najczęściej wystawianych oper na świecie. Zanim jednak do tego triumfu doszło, przypomnijmy gwoli prawdzie, że Puccini wyciągnął jednak pewne wnioski z niepowodzenia prapremiery. Zwiększył liczbę aktów z dwóch do trzech, dokomponował nową arię Pinkertona, tu i ówdzie dokonał skrótów wszystko to wyszło operze na korzyść. Zanim doszło do wznowienia Butterfly w Teatrze del Vermio w Mediolanie, już w trzy miesiące po prapremierze, odbyło się drugie wystawienie w Teatro Grandę w Brescii, z Salomeą Kruszelnicką (1873—1952) w roli tytułowej. Dopiero po sukcesie na tej, obrosłej tradycjami wprawdzie, ale w gruncie rzeczy prowincjonalnej scenie, Puccini ośmielił się zrobić ów afront kierownictwu La Scali. To że Madama Butterfly potrafi nadal wzruszać, jest chyba wyłączną zasługą muzyki Pucciniego. Treść opery jest, oględnie mówiąc, raczej banalna. Amerykański porucznik marynarki, znudzony przedłużającym się postojem swego okrętu w japońskim porcie Nagasaki, korzysta z usług ni to swata, ni stręczyciela i bierze sobie „za żonę” młodziutką gejszę Cho-cho-san. Czyni zadość miejscowym zwyczajom i podpisuje kontrakt ślubny na 999 lat… Jedyną osobą, traktującą ten obrządek poważnie, jest oczywiście panna młoda.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *