Uśmiech podstawą
Miał trzydzieści jeden lat, kiedy los zaczął się do niego uśmiechać. Wykonanie w Warszawie jego poematu symfonicznego Smutna opowieść zostało z sympatią powitane przez publiczność. Również głosy prasowe zabrzmiały jakoś życzliwiej. Karłowicz zdawał się odzyskiwać wiarę w to, że jego twórczość zyska wreszcie uznanie rodzimego społeczeństwa. Utwierdził go w tym przekonaniu sukces koncertu w styczniu 1909 roku, na którym zadyrygował swój cykl Odwiecznych pieśni. Utwór ten zyskał uznanie tak bezsporne, że wybitna pozycja Karłowicza w muzyce polskiej przestała już ulegać wątpliwości nawet dla dotychczasowych sceptyków. I oto ten smutny, tak poważny, choć dopiero 32-letni pan zaczął się uśmiechać do ludzi; chłód, w który zawsze się uzbrajał, zaczął tajać jak lód w słońcu. Kompozytor, uszczęśliwiony powodzeniem, uznaniem słuchaczy i stołecznej prasy, pośpieszył do Zakopanego, by podzielić się radością z osobą mu najbliższą — matką. z Tatrami. Wczesnym rankiem 9 lutego, zabrawszy aparat fotograficzny i plecak, przypiąwszy narty, ruszył w stronę Czarnego Stawu. Gdy przecinał na ukos zbocze przy turni Małego Kościelca, jeden z nawisów oberwał się i w jednej chwili pogrzebał go pod wielometrową masą ciężkiego śniegu. Tatry były jeszcze wtedy puste i turyści rzadko przemierzali je tak wysoko. Tragedii nikt nie dostrzegł, a wyprawa ratunkowa dotarła na miejsce dopiero po 30 godzinach. Było już za późno…