Wracajmy jednak do II Rapsodii
Wyobraźmy sobie niezwykle intensywne i wyczerpujące życie Liszta w trakcie jego podróży koncertowych. Uciążliwe przejazdy dyliżansem pocztowym. Przygotowywanie się do niezliczonych występów z wciąż nowym, na nasze dzisiejsze pojęcia ogromnym repertuarem. Same koncerty były znacznie dłuższe od dzisiejszych i prawie zawsze kończyły się tasiemcowymi, wymagającymi od pianisty niezwykłej koncentracji, improwizacjami na zadany przez publiczność temat. Potem nie kończące się przyjęcia, wizyty, bale, wszelkiego rodzaju fety na jego oześć. Był przecież artystą o sławie wręcz legendarnej, jego kariera wirtuozowska osiągnęła właśnie punkt kulminacyjny! Nie chce się po prostu wierzyć, by znajdował jeszcze w takich podróżach czas na kaligrafowanie czystopisów nowych dzieł. Przesłanki logiczne podpowiadają zatem, że kiedy znalazł się nagle w wygodnym pałacu Karoliny w Woronińcach i miał przed sobą pięć miesięcy (od początku września do końca stycznia 1848 roku) niczym, poza miłością, nie zakłóconego czasu, musiał zabrać się z zapałem do kompozycji. Zwłaszcza że i sama księżna dbała o odpowiednią ku temu atmosferę, wielbiąc w swym kochanku przede wszystkim kompozytora: „artystę” — jako to określała, nie zaś „wirtuoza”, którą to profesję uważała za coś znacznie pośledniejszego.