Tout finit par des chansonś…
Powiadają, że we Francji wszystko kończy się piosenką. Śpiewa się i o tym, że Ravaillac zasztyletował króla Henryka IV, i o tym, że „paryski ga- wrosz, to cały poemat”, o tysiącu innych ważnych i nieważnych sprawach, które na krótko zbulwersowały opinię publiczną, i pewnie dziś nikt by już o nich nie pamiętał, gdyby nie utrwalił ich jakiś wędrowny grajek. W powyższym stwierdzeniu — nie bez kozery umieszczonym w tytule kryje się także i sugestia, że Francuzi mają zwyczaj brać życie lekko, nie przejmować się niczym ponad miarę, a swe najcięższe nawet problemy ubierać koniec końców w kształt frywolnych kupletów. Czy to prawda? Aby zbyć to kłopotliwe pytanie kalamburem, powiedzmy, że „historia piosenki we Francji”, przy odpowiednim, a nietrudnym doborze tekstów, okazałaby się wcale kompletną „historią Francji w piosence”. Piosenka towarzyszyła bowiem Francuzom zawsze, była najściślej związana z codziennością, z potocznym życiem; była też dziedziną niezwykle bogatej, anonimowej twórczości. Rzecz przy tym niezwykle istotna — była zawsze i jest do dziś traktowana poważnie, nie lekceważono jej i nie uważano za „coś gorszego”. A że powstawały w tym gatunku prawdziwe małe arcydzieła — o tym możemy się przekonać słuchając owych starych, anonimowych ballad, wielokrotnie jeszcze i dziś śpiewanych i nagrywanych w uwspółcześnionych aranżacjach. Powojenny rozkwit cafés-concerts (u nas nazywanych „kafeszanta- nami”) i music-halli przyniósł także zupełnie nowe zjawisko: kult wykonawców. Yvette Guilbert, Damia, Mistinguett — to pierwsze gwiazdy estrady już w całkiem współczesnym sensie tego słowa. Piosenki Jeana de Bérangera czy Aristide’a Bruanta śpiewali wszyscy, w sławie Bruanta jego wykonawstwo miało stosunkowo najmniejszy udział. Odtąd indywidualność piosenkarza stała się wartością podstawową. Obserwowaliśmy to i my — na przykładzie Édith Piaf.